poniedziałek, 13 stycznia 2014

Ostatni taki kwartet

To co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas. Nic więc dziwnego ze czterej przyjaciele z podwórka wybrali Las Vegas jako miejsce gdzie będą celebrować wieczór kawalerski Billy'ego.
Coś jakby deja-vu. Czyżby ten motyw już gdzieś był grany? Był.
Czego można się spodziewać po wieczorze kawalerskim w Vegas to już mniej więcej znamy z serii, póki co, kończącej się numerem 3. Tu natomiast mamy do czynienia z rodzajem sequela, czyli prawie to samo 40 lat później, bo Billy postanowił się ustatkować dobiegając siedemdziesiątki, jego przyjaciele również mają już za sobą wiele. Celowo nie chcę pisać "najlepsze lata życia", bo przecież postanowili pokazać wszystkim: światu, dziewczynom że jeszcze mają to coś, ze jeszcze potrafią.
I tu zaskoczenie, zamiast żenującego ciągu porażek, pomyłek, zawodów i upadków starszych panów chcących zaszaleć na przekór upływającym latom, czego wszak, można by się spodziewać, dostajemy film smaczny, momentami uroczy, w dobrym stylu, zabawny, wywołujący na sali salwy niewymuszonego śmiechu i to wcale nie z powodu gagów w rodzaju poślizgu na bananie czy lądowania twarzą w torcie.
Oczywiście film jest w 100% hollywoodzki, mamy zatem i przewidywalną fabułę, i wątek miłosny naiwny jak z dziecięcej bajki, i tanie moralizatorstwo i element porozumienia w rodzinie. Ale to nie razi. Bo to sympatyczne, niezbyt wymagające, rozrywkowe kino.
Ten film nie przejdzie do historii to pewne, ale daje 2 godziny przyzwoitej rozrywki, a to już coś.
Oczywiście z perspektywy coraz starszego pana.