środa, 5 lutego 2014

Czasem jeden klejnot wystarczy

Jestem fanem Wiedźmina, zaprzysięgłym, wręcz można powiedzieć wyznawcą. Ilekroć otwarłem jedną z książek, tyle razy kończyło się to przeczytaniem całego cyklu. Z przyjemnością wnikałem do świata Geralta, który to świat był wykreowany z niebywałą dbałością o szczegóły; od natury do polityki. Postaci zaludniające (ech ten ludzki punkt widzenia, niech będzie zaludniające i zanieludniające) były prawdziwe, posiadały wszystko co powinny: dusze, osobowości, ciała. Mimo obecności czarodziejów, strzyg, stworów z innych wymiarów, świat był namacalny, realistyczny, zgodny z fizyką.
Zapowiedź nowej książki o Wiedźminie wywołała u mnie niepokój, gdyż zakończenie sagi było w moim pojęciu ostateczne. Perspektywa ciągu dalszego budziła we mnie wstręt. Na szczęście plotki poprzedzające wejście do księgarń rozwiewały te obawy sugerując że to pre-quel. Przy pierwszej sposobności sięgnąłem zatem po Sezon burz, aby znów wniknąć w świat w którym można liczyć na ochronę ze strony Wiedźmina kierującego się kodeksem i poczuciem sprawiedliwości.
Książka nie zawodzi, pełna jest dworskich intryg, urzędniczych malwersacji, knowań czarodziejów, a w tym wszystkim nasz ulubiony Geralt zachowujący swój punkt widzenia i zasady etyczne mimo uwikłania w sytuacje groźne i wystawiające go na moralny czy fizyczny hazard. Geralt jak zwykle walczy z potworami, i ludźmi przeciw niemoralności, staje w obronie słabych, uwodzi czarodziejki, jest takim jakim go znamy z wcześniejszych książek. Ale jednak nie potrafię tej historii przyjąć jako integralnej części "poprzedniego" Wiedźmina. Nazbyt często mam wrażenie dysonansu i niespójności chronologicznej.
Okazało się, że to nie do końca jest pre-quel raczej, można powiedzieć, że to in-quel czy sub-quel. Teoretycznie fabuła dotyczy czasu sprzed pojawienia się Wiedźmina w Wyzimie, ale pewne sytuacje, relacje wskazują, że wątki z Ostatniego życzenia czy Miecza przeznaczenia wydarzyły się wcześniej.
Dotychczasowe zbiory opowiadań splatały się, przenikały i wynikały z siebie jak korzenie tworząc w końcu pień wiedźmińskiego drzewa z którego niczym konary rozwijały się wątki Sagi. A Sezon burz sprawia wrażenie bluszczu, którego korzenie przecinają się z korzeniami tego drzewa, wspinają się po jego pniu, ale jednak nie zrastają się w całość. Bluszcz nie jest pasożytem szkodzącym drzewu, nie szpeci go, jakoś nawet go upiększa, ale to bluszcz a nie uprzednio wyrosły dąb historii o Wiedźminie.
Pewno jeszcze nie raz wrócę do Wiedźmina czytając wszystkie siedem części, siedem poprzednich części, Sezon burz będzie dla mnie wątkiem całkowicie obocznym.
Aby nie tworzyć ostatnim zdaniem wrażenia niezadowolenia z lektury muszę wspomnieć o prawdziwej perełce, Jaskrowej balladzie, która urzekła mnie niebywale, na tyle że chętnie bym ją tu zamieścił w całości, ale żeby uniknąć pozwu ze strony Jaskra, tylko jedna zwrotka:

Pamięć przebytych dróg i tras
Zostanie w nas nieodwołalnie
Choć płyną dni
Choć mija czas
W ciszy i niezauważalnie
Jaskier, Jak mija czas

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Ostatni taki kwartet

To co się dzieje w Vegas, zostaje w Vegas. Nic więc dziwnego ze czterej przyjaciele z podwórka wybrali Las Vegas jako miejsce gdzie będą celebrować wieczór kawalerski Billy'ego.
Coś jakby deja-vu. Czyżby ten motyw już gdzieś był grany? Był.
Czego można się spodziewać po wieczorze kawalerskim w Vegas to już mniej więcej znamy z serii, póki co, kończącej się numerem 3. Tu natomiast mamy do czynienia z rodzajem sequela, czyli prawie to samo 40 lat później, bo Billy postanowił się ustatkować dobiegając siedemdziesiątki, jego przyjaciele również mają już za sobą wiele. Celowo nie chcę pisać "najlepsze lata życia", bo przecież postanowili pokazać wszystkim: światu, dziewczynom że jeszcze mają to coś, ze jeszcze potrafią.
I tu zaskoczenie, zamiast żenującego ciągu porażek, pomyłek, zawodów i upadków starszych panów chcących zaszaleć na przekór upływającym latom, czego wszak, można by się spodziewać, dostajemy film smaczny, momentami uroczy, w dobrym stylu, zabawny, wywołujący na sali salwy niewymuszonego śmiechu i to wcale nie z powodu gagów w rodzaju poślizgu na bananie czy lądowania twarzą w torcie.
Oczywiście film jest w 100% hollywoodzki, mamy zatem i przewidywalną fabułę, i wątek miłosny naiwny jak z dziecięcej bajki, i tanie moralizatorstwo i element porozumienia w rodzinie. Ale to nie razi. Bo to sympatyczne, niezbyt wymagające, rozrywkowe kino.
Ten film nie przejdzie do historii to pewne, ale daje 2 godziny przyzwoitej rozrywki, a to już coś.
Oczywiście z perspektywy coraz starszego pana.