Radiowa
Trójka namówiła mnie kiedyś za zakup książki "Nadchodzi". Doceniłem
greps reklamowy aby zwiastować nadejście książki o takim tytule,
zaufałem opinii ulubionej stacji ale okazało się, że "Nadchodzi" mi nie
wchodzi. Poprosiłem zatem Adama, jako znawcę i konesera o polecenie inne
pozycji Łukasza Orbitowskiego, okrzykniętego polskim mistrzem grozy.
Adaś pożyczył mi "Wigilijne psy".
To
również zbiór opowiadań, liczyłem więc, że raz-dwa przeczytam kilka
opowiadań i ulegnę czarowi. Niestety nie poszło to raz-dwa i od
oczarowania byłem bardzo odległy. Pierwsze trzy opowiadania - Serce
kolei, Autostrada i Opowieść taksówkarska wyglądają tak, jakby autor
zaczerpnął inspirację z taniego tabloidu w sezonie ogórkowym albo
tygodnika okultystycznego. Czyje odbicie widać w oknie pustego
przedziału? Dokąd jadą młodzi ludzie autostradą jak ze snu? Kim jest
chłopiec na zdjęciach z wypadków? - tak mogły wołać tytuły oryginalnych
artykułów. I podobnie jak artykuły w F***cie nic nie wyjaśniają,
przedstawiają dziwną, frapującą historię zakończoną kilkoma płytkimi
komunałami.
Na szczęście pojawia się
potem Kacper Kłapacz - historia dłuższa i ciekawsza, gdzie postaci są
nareszcie rysowane z należytą głębią, gdzie historia bohaterów,
opowiadana w nieciągłej narracji uprawdopodabnia i wyjaśnia ich stan i
zachowanie. Do tego historia toczy się w miejscu znanym mi z
dzieciństwa, więc czytałem z pewnym sentymentem. Pewno przez sentyment
czytałem dalej, choć autor sięgnął po rozwiązanie rodem z Denikena.
Kolejne
3 opowiadania: Wigilijne psy, Angelus i Lombard to najlepsze fragmenty
tej książki. Angelus wręcz mi się podobał. Wreszcie pojawia się bohater,
z którym można się utożsamić, na którym nam zależy, czy los którego
chce się poznać.
Ostatnie dwa
opowiadania Objawienia i Zmierzch rycerzy światła warsztatowo utrzymują
już poziom poprzednich dwóch, jednak historie nie są już tak zajmujące.
Pojawia się jednak w Objawieniach zdanie, które może być mottem każdego
miłośnika książek (za wyjątkiem bibliotekarek i kolekcjonerów). Książka kochana to książka pomięta, to książka klejona po sto razy, z poplamionymi rogami, wytarta jak dupa po brzegach.
Nie
uległem oczarowaniu, twórczość Orbitowskiego pełna ludzi i historii z
marginesu, pełna knajpiano-pijacko-narkotycznych wizji, pełna bijatyk i
krwi słabo do mnie przemawia. Autor uległ fascynacji przemocą, która
zapełnia kartki jego książek, traktuje i przedstawia ją jak lekarstwo na
stres, frustrację i złe samopoczucie. Co dziwne jest to lekarstwo dla
obu stron i bitego i bijącego.
Myślę, że dużo lepszą lekturą byłoby rozwinięcie wątków Angelusa i/lub Lombardu do pełnej powieści, ale podobno recenzent to ktoś komu brak talentu by samemu tworzyć, zatem koniec.