poniedziałek, 30 stycznia 2012

Koniec wroga publicznego #1

Navy SEAL to najbardziej elitarny ze wszystkich elitarnych oddziałów specjalnych świata. SEALsi są najmocniejsi, najtwardsi, najbardziej wytrzymali ze wszystkich, umieją walczyć przy użyciu każdego rodzaju broni, skaczą na spadochronach, nurkują, latają helikopterami, pływają łodziami podwodnymi. Wyposażenie Navy SEAL jest inspiracją dla gadżetów Jamesa Bonda (z czasów przed D. Craigiem). A jednak siła, wytrzymałość, sprawność, nieustępliwość, wszechstronność, wiedza i celność nie wystarczą, zeby zostać SEALem, trzeba udowodnić, że pojęcia takie jak: honor, lojalność, solidarność i tajemnica stawia się ponad wszystko. Czy taki oddział mógł zostać wykorzystany do bezlitosnego zabójstwa? Taki wniosek można było wysnuć po początkowych doniesieniach na temat akcji w której zabito Osamę Bin Ladena.
Chuck Pfarrer, były SEAL, w książce Operacja Geronimo przedstawia historię której koniec wyznaczyła akcja o kryptonimie "włócznia Neptuna" - operacja zatrzymania przywódcy Al-Kaidy, najbardziej poszukiwanego człowieka świata. Przedstawia ją z punktu widzenia SEALsów. Być może dlatego rząd amerykański wyraził zdecydowany sprzeciw wobec tej książki.
Nic dziwnego w książce dostaje się wszystkim: rządom (zarówno republikańskim, jak demokratycznym), agencjom - CIA, FBI, NSA, politykom i generałom, nawet mediom. I dostaje się im słusznie, Pfarrer uzasadnia każdą opinię faktami. Jedynie Navy SEAL nie mają wad (poza jednym z historycznych dowódców). W sumie to jest jedyna słabość tej książki.
Autor przedstawia drogę, SEALów do Abbotabadu, kryjówki Bin Ladena, długą drogę od utworzenia do akcji, przedstawia obowiązujący system szkolenia, ogólny podział organizacyjny i sposób działania. Poznajemy również drogę Bin Ladena, którą dotarł w miejsce swojej śmierci. Jego historię, rodzinę, młodość, wykształcenie, charakter, osobowość i słabości fizyczne. Wszytko to przedstawione na szczegółowym tle historyczno-polityczno-kulturalno-religijnego konfliktu na bliskim wschodzie.
Mimo tego, że ten rys historyczny oraz charakterystyka głównych osób dramatu jest długi i szczegółowy czyta się niezwykle łatwo, arabskie i afgańskie nazwy nie mieszają się a wszystko układa się w logiczną całość. Książka nie trzyma w napięciu, bo wiemy jak się to skończyło, kto zabił, kto był bohaterem, a kto czarnym charakterem, jednak trudno się od niej oderwać i każda strona przynosi coś nowego i interesującego.
Sam opis operacji zajmuje zaledwie 55 stron w książce mającej ich 340, myślę, że to dobrze ilustruje specyfikę operacji specjalnych, kiedy bardzo długo dokonuje się rozpoznania, planowania i przygotowania akcji, a sama akcja jest szybka, zdecydowana, błyskawiczna i skuteczna. Po niej zresztą nikt, szczególnie nieprzyjaciel, nie powinien wiedzieć co się stało i kto to zrobił.
Koneserów zainteresuje również wyposażenie SEALsów, które dosłownie zadziwia, od broni ręcznej, przez osobiste wyposażenie elektroniczne, środki transportu dla każdego teatru działań (SEa, Air and Land), po środki walki elektronicznej. Kto mógłby się, na przykład, spodziewać, że strażnik nie usłyszy lądującego śmigłowca? I to nie najnowszej generacji.
Za najkrótszą recenzję może wystarczyć oświadczenie, że od nabycia do przeczytania książki upłynęło niespełna 40 godzin, wliczając w to czas na sen i firmowy bal karnawałowy.

piątek, 27 stycznia 2012

Kindżały i kałachy

Jestem fanem Wiedźmina, przyznaję bez oporów. Jestem uzależniony. Gdy sięgnę po sagę, muszę przejść całą fabułę od pojawienia się wędrowca w Wyzimie, po rozmycie się czółna we mgle. Unikałem więc utworów Sapkowskiego nie dotyczących Geralta, Yen, Ciri, Jaskra i całej reszty.
Jednak w okładce Żmiji jest coś hipnotyzującego, tytuł napisany literami stylizowanymi na arabskie, złoto prześwitujące spod napisu. Zdecydowałem się odchylić okładkę i błyskawicznie zostałem wciągnięty przez Sapkowskiego w inny świat, świat tym razem rzeczywisty choć nieznany, świat groźny i fascynujący, w świat wojny sowieckiej w Afganistanie.
Dotarłem wraz z Lewartem, głównym bohaterem, do środka konfliktu, jeśli można mówić o środku czegoś tak rozmytego jak wojna partyzancka. Sapkowski, tak jak tylko on potrafi, kreuje niewiarygodnie realny świat, którego można zaznać prawie tak, jakby się w nim było. Postaci, zdarzenia, miejsca, otoczenie, natura i przedmioty rysowane są zdecydowanie, ale bez nadmiernego kontrastu, szczegółowo, ale nie drobiazgowo. Tak w sam raz, żeby mieć wrażenie trzymania broni w swoich rękach, ale nie musieć uczyć się jej rozbierania i składania po ciemku. Wspaniale odtworzony jest wojskowy język, którym posługują się bohaterowie, a gdyby rusycyzmy i wojskowy żargon stanowiły problem, znajdziemy glosariusz który wszystko wyjaśnia. Stary dobry Sapek.
Opowieść rozwija się w dwóch wątkach, jeden to historia oddziału Lewarta, dzięki której poznajemy warunki w Armii Czerwonej, stosunki między szarżami i rodzajami jednostek, rozpad struktur dowodzenia i demoralizację wywołaną wojną, realia frontowe i relacje pomiędzy skazanymi na siebie nawzajem wrogami. Żeby przypadkiem nie sprzedać spoilera, powiem że losy oddziału śledziłem z zapartym tchem i na tym skończę.
Drugi wątek to mistyczno-historyczne wizje prowadzące Lewarta do tytułowej żmii i wiążące wielkich wodzów, wybitnych strategów ale wielkich zbrodniarzy i bezwzględnych zabójców od czasów antycznych do współczesnych. Tylko, że ten element jest słaby, autor miota się i trudno dociec czy to metafizyka czy narkotyczne wizje i dlaczego splatają się wreszcie w jedno w ponadnaturalny sposób. Nie mam nic przeciwko czarom, wiedźmińskim znakom, magicznym eliksirom i stworzeniami nie z tego świata, ale tu wyczuwam jakiś dysonans, który mi nie odpowiada.
Tym razem ocena jest i ambiwalentna i zdecydowana jednocześnie; jestem i oczarowany i rozczarowany, ale myślę, że każdy powinien sobie wyrobić własne zdanie.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Róża kole - rzekła matka

Róża to kwiat piękny i szlachetny, urzeka kolorem, kształtem kwiatu w każdej fazie rozwoju, zapachem. Nie mogłem więc oprzeć się pokusie takiej butelki. Zdobnej w smaczną etykietę, z dopiero co rozkwitłą różą oraz nazwę i logo winnicy na delikatnie przydymionym szkle. Barbera d'Asti z piemonckiej winnicy Stefano Farina prezentowała się cudownie.
Dobieranie się do zawartości również dostarczyło wiele pozytywnych wrażeń, szyjka była zamknięta wysokiej klasy korkiem, ozdobionym podobnie jak butelka. Wszystko to zapowiadało wielką zawartość. Wlane do kieliszka wino prezentowało się wspaniale, zdecydowana rubinowa barwa płynu nie ograniczała przejrzystości, więc można było się w nie wpatrywać jak w klejnot. Wprawione w wir, pozostawiało na ściankach zgrabne nogi.
Niestety nasza włoska piękność nie pachnie tak uroczo jak wygląda, bukiet jest właściwie pusty i wyczuwa się w nim wyłącznie alkohol, brakuje owocowej nuty, której należałoby się spodziewać.
Za to w smaku jest owoców pod dostatkiem, a nawet za dużo - niestety najbardziej przypomina w smaku świeżo wyciśnięty sok z niedojrzałych czerwonych porzeczek, może z odrobiną wiśni. Kwaśny smak zdominował wszystko inne pozostawiając po sobie tylko cierpkość na drętwiejącym języku. Na szczęście wino jest w smaku lekkie i miękkie, więc dobrze się nadaje na pobudzający apetyt aperitif.
Być może kiedyś spróbuję innego rocznika niż 2009 dla porównania, ale nie będę o to bardzo zabiegał.

niedziela, 15 stycznia 2012

Kopanie gniazda szerszeni

Od dawna uważałem, że ekranizacje książek powinny być zakazane. Książka i film mają zupełnie inną dynamikę percepcji, tempo narracji. Mówi się, że obraz to więcej niż 1000 słów, ale z drugiej strony obrazem trudno jest przedstawić to, co wewnętrzne: emocje, rozterki, wzruszenia, obawy, myśli oraz ich ewolucję. Dlatego przeniesienie książki na ekran jest trudne samo w sobie. A do tego dochodzą jeszcze ambicje scenarzystów, reżyserów, producentów i areszcie aktorów, którzy najczęściej posuwają się w interpretacji za daleko. Ewentualnie może się okazać, że talent interpretatorów nie dorasta do poziomu dzieła interpretowanego.
Moje przekonanie zostało nieco zachwiane gdy obejrzałem Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Film, w miarę wiernie oddaje książkę, nie pomija żadnego z istotnych wątków oryginału, trzyma się fabuły książkowej nawet kosztem dość wolnego startu filmu. Oczywiście zabiera możliwość wyobrażenia sobie bohaterów, ale muszę przyznać, że obsada jest wręcz doskonale dopasowana do książkowego oryginału.
Ponieważ właśnie wchodzi na ekrany hollywoodzka wersja, postanowiłem obejrzeć w ten weekend trylogię do końca. Sięgnąłem więc po Millennium: Dziewczyna, która igrała z ogniem wczorajszego wieczora i przekonałem się, że tylko pierwsza część trylogii jest dobrą ekranizacją. Najważniejszy wątek drugiej części książki został potraktowany jedynie jako tło, został zmarginalizowany, wręcz pominięty. A była to sprawa ważna i istotna dla współczesnych społeczeństw. Wolną przestrzeń jaka pozostała po głównym wątku wypełniła fabuła początku trzeciej części.
Nie chcę tu teraz rozwijać sprawy trzeciej części książki, bo mam do niej stosunek dość krytyczny, autor zanadto dał się ponieść fantazji, choć w warstwie political-fiction książka jest OK a trzecia część filmowej wersji dość dobrze ją oddaje.
Może należy uznać, że nadanie angielskiego tytułu trzeciej części "The Girl Who Kicked the Hornet's Nest" zupełnie oderwanego od tytułu szwedzkiego oryginału było dobrym pomysłem.
Ja w każdym razie upewniłem się, że należy czytać książki lub oglądać filmy, ale nie należy robić jednego i drugiego. Jeśli czytałeś Millennium, nie oglądaj filmu, a jeśli film ci się spodobał, nie psuj sobie wrażenia czytaniem. Ostrzegam.

czwartek, 5 stycznia 2012

Prymitywny smak


Wrażenia, które miałem gdy wziąłem do ręki butelkę nigdy nie zapomnę. Po pierwsze butelka urzekła mnie swoim pięknem. Nieco przerośnięta bordoska butelka delikatnie rozszerzająca się ku gorze, zrobiona z ciemnego, jakby surowego, jakby prehistorycznego szkła, praktycznie nieprzejrzysta, prymitywna. Front zdobi elegancka etykieta, skromna i bogata jednocześnie. Skromna zawartością, mała, czarna, ze złotym środkiem i kilkoma zaledwie słowami z wytłoczoną charakterystyczną 60tką na złotym polu, bogata fakturą czarnego tła przypominająca w dotyku smoczą skórę. Do tego butelka była niewiarygodnie ciężka, jakby zawierała beczkę wina. Spojrzenie na kontretykietę pogłębiło zaskoczenie - regularne 750ml. 

Skąd więc ten ciężar? To butelka. A właściwie nie butelka tylko szklany sejf, szklany sejf ukrywający płynny skarb. Otwarcie sejfu uwalnia na początek bogactwo bukietu, w którym bez trudności odnajdziemy owoce, suszoną śliwkę i lekką nutę słodkich wiśni. Przelewając skarb do kieliszka możemy podziwiać rubinową barwę, ciemniejącą wraz z napełnianiem kieliszka.
Całe bogactwo odkryjemy jednak dopiero biorąc do ust kolejne łyki wina. Czuć jego wielkość, jego potęgę  (nie moc, bo % jest dokładnie tyle ile potrzeba). Idealnie zharmonizowany zestaw smaków tęgiego czerwonego wina, zaledwie odrobina kwasowości, dębowej beczki w sam raz tyle aby ją czuć ale żeby garbniki nie mroziły języka.
A wszystkie te przyjemności są nam dane dzięki starożytnemu szczepowi Primitivo, który kultywowany we Włoskiej Apulii daje w wielkich latach wspaniałe efekty, ten efekt pochodził z roku 2007. Idealnie nadaje się do wzbogacenia uroczystej kolacji, ale również jako dodatek do szczerej, przyjaznej rozmowy w wygodnych fotelach. 
Nic dziwnego, że wino dostało tyle złotych medali na całym świecie od Australii po Kanadę oraz europejskie kraje kultury wina. Gdybym przyznawał medale ten prymityw dostałby złoto bez wahania.
Feudi Di San Marzano Primitivo Di Manduria Sessantanni

Jacyś inni

Zapowiadany jako komedia, nowy film Marka Koterskiego autora m. in Dnia świra i Wszyscy jesteśmy Chrystusami, miał być rozprawą z trudnym tematem relacji damsko-męskich, rolą płci we współczesnym świecie i tego typu bla bla bla w prasie, radio, telewizji i internecie. Wielka napinka a potem jeszcze większa klapa.
Wyszedł, chyba mimowolnie film drogi, ale nie ma co liczyć na film w typie MadMaxa, Bonni i Clyde czy Dzikości serca ani nawet Thelmy i Luise. Dwóch frustratów jedzie nocą wyliczając, chyba wszystkie stereotypy na temat kobiet i relacji damsko-męskich. Tak gęste ich nagromadzenie sugeruje mi, że to miała być satyra, wyszła jednocześnie cierpka i gorzka, ale nie rozumiem na co ta satyra. Zabawna składnia, którą posługuje się Drugi (R. Więckiewicz) jeszcze nie czyni z tego filmu komedii, choć jest to ciekawy, pomysłowy chwyt i doceniam staranie autora dialogów i aktora. Pomysł dobry ale to zdecydowanie za mało, żeby uratować ten film. Przez cały film roześmiałem się jeden raz, sala może 2-3 razy więc jeśli to miała być komedia to bardzo nieudana.
Może zatem miał to być film poważny, film rozliczeń - ale podejście do kwestii roli płci we współczesnym świecie pasowałoby do tytułów takich jak Bravo i Bravo Girl. Pokazanie nastolatki sikającej w męskiej toalecie to znów trochę za mało jak na film psychologiczny. Do tego przecież wszyscy wiedzą ze kobiety tego nie robią.
Serwis kinomaniak podaje ze budżet filmu wyniósł ponad 4,5 mln złotych, patrząc na efekt myślę, że produkcja kosztowała tą końcówkę za przecinkiem a 4 mln autor powinien rozdać widzom którzy obejrzeli tego gniota to końca. Końca przyznaję zaskakującego, końca godnego filmu drogi, ale wieńczącego film szczytem bezsensu i zerowej refleksji.
Rozczarowanie, nie dajcie się nabrać, szkoda nie tylko pieniędzy ale nawet czasu. Autor zapomniał, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem kobietami i mężczyznami.

środa, 4 stycznia 2012

Źródło natchnienia

Bardzo długo zwlekałem z sięgnięciem po tą pozycję. Obawiam się powiedzieć książkę. Listy na wyczerpanym papierze.
Jest jakaś część ludzkości, która uwielbia podglądanie i zerkanie za parawan i śledzenie. Ja za tym nie przepadam, bo można zobaczyć coś, czego się zobaczyć wcale nie pragnie.
A tu bohaterami są takie postaci jak Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora. Największa poetka polskiej piosenki i wzorcowy Starszy Pan uosabiający wytworność i elegancję prawdziwego gentlemana.
Zaskakująca fortuna sprawiła, że ścieżki tych dwojga nosicieli niebywałego talentu splotły się w tym samym czasie. I połączyło ich uczucie, które od wieków było największym, najsilniejszym źródłem natchnienia. Uczucie, które, niezależnie czy szczęśliwie spełnione czy totalnie nieszczęśliwe stało za największymi dziełami ludzkości, szczególnie w domenie poezji. Dwoje poetów, dwoje arystokratów żywej, powszechnej, słuchanej i nuconej poezji przeżywa miłość, uczucie dające obojgu natchnienie. Miłość na serio i na lipę, miłość na odległość żelaznej kurtyny i stykających się naskórków, miłość spontaniczną i systematyczną, miłość trzeźwą i pijaną.
Nie próbujmy się zastanawiać czy ta miłość mogła skończyć się "a potem żyli długo i szczęśliwie", nie próbujmy dochodzić kto był winien. To nie jest ważne, tym bardziej że minęło od tego czasu prawie pół wieku. Cieszmy się, że przeżywali uniesienia, wahania, rozterki i dramaty. Owoce tej miłości przeżyły oboje, owoce tego uczucia zachwycają do dziś. Ich szczęście dało nam "Zobowiązanie" ich dramat dał nam "Podłą". Jeśli chcecie poznać kulisy ich powstania zajrzyjcie za parawan, sięgnijcie po "Listy...", jeśli wstyd wam podglądać, omińcie półkę z daleka. 
Wstyd się przyznać - podejrzałem tych dwoje, nie jestem z siebie dumny, jeśli też chcecie czytajcie, czytajcie, nie słuchajcie.