niedziela, 25 listopada 2012

... est arrive

Nie przepadam za Beaujolais Nouveau czy Beaujolais Primeur, nie wyczekuję nadejścia trzeciego czwartku listopada i nie szaleję kiedy się tylko pojawi. To, że w piątek skosztowałem tegorocznego to czysty przypadek, przypadek i zaproszenie Roberta na pępkówkę. W takim przypadku nie wypada się wymawiać, nie ma przecież lepszej okazji do świętowania. Ale świętowanie w Krakowie, dla mnie oznacza abstynencję zazwyczaj, zatem po chwili wahania ustaliłem kolejność drinków: najpierw jedna lampka Beaujolais a potem konsekwentnie cola z cytryną. Cola jak cola, ale wino mnie zaskoczyło 3 razy. 
Pierwsze zaskoczenie to bukiet, a właściwie jego brak. Im bardziej wsuwałem nos do kieliszka tym bardziej bukietu tam nie było. Mimo pięknego, głębokiego, rubinowego koloru wino ma aromat wody mineralnej. Na szczęście nie ze zdroju Zuber, raczej jakiś neutralny i łagodny. Tak więc wino cieszy oko, ale nie nos. Drugie zaskoczenie przyszło z pierwszym łykiem, błyskawicznie wypełniło usta mnóstwem owocowych smaków, w których łatwo odszukać jabłko, jeżynę i słodką wiśnię z delikatną nutką czarnej porzeczki. Niewiarygodne, że wino o takim wspaniałym smaku ma tak mizerny zapach. Próbowałem podgrzać wino w dłoni, ale niestety nie udało się wyzwolić ciekawszego aromatu. 
Postanowiłem cieszyć się tym kieliszkiem długo, gdyż nie planowałem zamawiania następnego, odstawiłem więc kieliszek na bok, przekąszając tymczasem tapas, grilowaną chorizo, pikantne krewetki, kilka gatunków sera. Po serze mój apetyt na wino wzrósł, sięgnąłem zatem po kieliszek i doznałem trzeciego zaskoczenia. Wino straciło smak, absolutnie. Nie wiem czy to rezultat wietrzenia czy po ostrym serze moje kubki smakowe oczekiwały mocniejszych wrażeń, dość że efekt ostateczny był taki ze drugą połowę kieliszka wypiłem bez entuzjazmu. 
Podsumowując: dwa zaskoczenia negatywne, jeden duży plus. Ale tylko jeden plus zatem nie zamierzam kupować tegorocznego Beaujolais i pewnie przyszłorocznego również chyba ze znów się przydarzy pępkówka.

niedziela, 11 listopada 2012

Niebo nie spada na głowę

Uważałem Bonda, w wydaniu Daniela Craiga, za najgorszego z Bondów (może poza kreowanym przez George'a Lazenby). Niby nie jego wina, gra najlepiej jak umie, tyle, że postać została odarta z magii, uroku i charyzmy przez scenarzystów. No bo jak tu zachwycać się Bondem któremu, (przepraszam za kolokwializm) obijają ryja jacyś leszcze; albo któremu wszystko jedno czy martini będzie wstrząśnięte czy zmieszane, i który nie dysponuje żadnymi gadżetami. Takich agentów jest mnóstwo, jakbym chciał oglądać spoconego silnorękiego prostaczka to oglądałbym np. Johna Rambo.
Z dużą obawą zatem poszedłem obejrzeć Skyfall - myślałem ze tym razem niebo zwali mi się na głowę czyli że przeżyję najgorszy kataklizm, którego obawiają się nawet nieustraszeni Galowie,  wiecie z której wioski (alternatywnie rozważałem pójście na "W służbie Jej Królewskiej Mości"). Co gorsza, zaraz na początku filmu pojawia się scena, jakby wycięta z poprzednich części, na rękawie marynarki Bonda brakuje jednego guzika, straszne niedopatrzenie, prawdziwy Bond nie wyszedłby tak ubrany z hotelu. Widok ten pozbawił mnie nadziei na dobry film.

Co prawda chwile potem akcja ruszyła z kopyta i przez dłuższą chwilę można się było napawać sceną pościgu motocyklowego, ale nie jakiegoś zwyczajnego, brawurowy pościg w stylu Bonda z udziałem złego oraz atrakcyjnej dziewczyny. Postaram się oszczędzić spoilerów, ale muszę powiedzieć ze pomysł ścigania się motocyklami po dachu Wielkiego Bazaru w Istambule jest pierwsza klasa, tym bardziej że na tym dachu pościg się nie kończy.
Niestety pościg kończy się w sposób niefortunny i brakło, chyba nawet scenarzystom, pomysłu co dalej, więc choć potem akcja filmu nawiązuje do tego pościgu to pozostaje w narracji bolesna luka niewypełniona żadnym, nawet najbardziej nieprawdopodobnym, wyjaśnieniem. Na szczęście można się potem od tego oderwać, gdyż nowy Bond, staje się jakby starym. Wraca sarkastyczne poczucie humoru, wraca cynizm, nonszalancja, błyskotliwe riposty. Wraca stary dobry Aston Martin DB5, który przydaje się w chwili prawdziwej potrzeby. Pojawia się nowy Q i w związku z tym wracają gadżety, są żenujące jak nowy Q ale jednak są.
Wraca ........, nie nie napiszę kto jeszcze wraca, bo to byłby już gruby spoiler, ale chyba nic nie stoi ma przeszkodzie żeby powiedzieć, że wraca panna Monypenny. Wraca moja wiara w Bonda i już czekam aż Bond powróci.

niedziela, 7 października 2012

Więcej niż pamiątka z wakacji

Piotruś jest największym znawcą wina, przynajmniej u mnie w domu. No i oczywiście wyłącznie teoretycznie. Zatem jako teoretyk Piotruś jeszcze przed wyjazdem na wakacje sprawdził jakie wina oferuje Chorwacja i co polecają zarówno specjaliści, jak i amatorzy. Najbardziej Piotrusiowi spodobało się wino Dingač. Bawiło go samą nazwą, zatem zakup stał się koniecznością.
Ku mojemu zdumieniu największy wybór win typu Dingač oferował supermarket pod Splitem. Od pewnego czasu zachowuję wobec win supermarketowych, delikatnie mówiąc rezerwę, o czym pewnie kiedyś jeszcze wspomnę. Jednak etykieta z osiołkiem (kolejny powód do uśmiechu u Piotrusia), wskazany na butelce rocznik - 2004 oraz fakt, że butelki są numerowane kazały mi sięgnąć na półkę. Co prawda obrazek pokazuje wino z innego rocznika, ale poza cyferkami etykieta się nie różni niczym więcej, osiołek nie daję się upływowi lat i z roku na rok zachowuje swój wygląd.
Butelka smukła, elegancka, głęboka zieleń szkła, etykieta może nieco infantylna, ale na półce wino prezentuje się nieźle, może dzięki dość konserwatywnemu doborowi kolorów oraz w miarę skromnej stylistyce.
Cena butelki, zupełnie nie przystająca do supermarketu, w przeliczeniu sięgająca 50 zł za półlitrową butelkę, wydaje się jednak w pełni uzasadniona. Zaraz po otwarciu wino ogłasza wszystkim swoją obecność aromatem wyraźnym i zdecydowanym, zwiastującym krzepkie wino. Koniecznie trzeba temu winu dać odetchnąć, ujawni wtedy swój prawdziwy aromat gubiąc wszelkie pozostałości zamknięcia.
Co do smaku, to jeszcze nigdy nie miałem takiego wrażenia, wino było jakby ciepłe, jakby zawierało w sobie wspomnienie dalmackiego słońca. Po każdym łyku wina miałem wrażenie jakbym odczuwał ciepło bijące wieczorem od nagrzanych skał. Żałuję, że w butelce nr 2415 już widać dno.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Kapitan major kapitan major

Znacie Jacka Reachera? 
Ja go poznałem w piątek wieczorem. Typowy wojskowy, były wojskowy dla ścisłości. Kwadratowa szczeka, krótko ostrzyżone blond włosy. Wysoki i potężnie zbudowany - 195 cm i 110 kg muskułów, wyćwiczonych w sztuce walki. W obejściu raczej oschły, bezpośredni, w słowach oszczędny. Zamiast sentymetalizmu, pragmatyzm, zamiast przyjaciół alianci, zamiast przysługi rewanż. Gość mało sympatyczny i zdecydowanie lepiej mieć go po swojej stronie niż przeciwko.
Jacka poznajemy dość szybko, dość szybko przekonujemy się jaki jest, jak działa. Dość szybko też, Jack wplątuje się przypadkiem w śledztwo prowadzone przez FBI, co staje się początkiem historii trzymającej w napięciu, pełnej zwrotów akcji, intryg i podstępów, jak to w świecie służb, mafii, tajniaków i przestępców.
Ponieważ książka jest zdecydowanie godna polecenia postaram się uniknąć spoilerów. Mogę powiedzieć, że akcja toczy się wartko ale nie jednostajnie, bohaterowie są rysowani w sposób zdecydowany, ale nie są przerysowani ani operetkowo jednowymiarowi. Łatwo uwierzyć, że to ludzie z krwi i kości a nie wytwory wyobraźni autora opisane słowami. 
Autor nie dręczy nazbyt długimi opisami otoczenia, jest ich w sam raz tyle aby oddać atmosferę miejsca, uruchamia wyobraźnię czytelnika, nie przytłaczając jej nadmiarem szczegółów. W zależności od indywidualnych preferencji można albo wypełniać świat własnymi wyobrażeniami albo nie wdawać się w szczegóły tylko podążać za kryminalnym wątkiem opowieści, ścigając się z autorem kto pierwszy odpowie na pytanie "Kto zabił?". 
Są i inne pytania, są wątki poboczne, są sidequest'y i ślepe zaułki czyli wszystko to czego oczekujemy po dobrze napisanym thrillerze. Autor daje nam równe szanse, w wyścigu do rozwiązania zagadek, nie stosuje tricków nie-fair. Wiemy tyle, ile wie Jack. Rozwiązanie ostateczne jest o tyle zaskakujące co oczywiste. I mimo, że jest odrobinę zbyt ................ /spoiler wycięty/, to od jutra sięgam po inne książki z serii o Jacku Reacherze.
Czy można o thrillerze napisać, że to bajeczna książka?

Lee Child, Podejrzany.

środa, 30 maja 2012

Wybieram anioła

Radiowa Trójka namówiła mnie kiedyś za zakup książki "Nadchodzi". Doceniłem greps reklamowy aby zwiastować nadejście książki o takim tytule, zaufałem opinii ulubionej stacji ale okazało się, że "Nadchodzi" mi nie wchodzi. Poprosiłem zatem Adama, jako znawcę i konesera o polecenie inne pozycji Łukasza Orbitowskiego, okrzykniętego polskim mistrzem grozy. Adaś pożyczył mi "Wigilijne psy".
To również zbiór opowiadań, liczyłem więc, że raz-dwa przeczytam kilka opowiadań i ulegnę czarowi. Niestety nie poszło to raz-dwa i od oczarowania byłem bardzo odległy. Pierwsze trzy opowiadania - Serce kolei, Autostrada i Opowieść taksówkarska wyglądają tak, jakby autor zaczerpnął inspirację z taniego tabloidu w sezonie ogórkowym albo tygodnika okultystycznego. Czyje odbicie widać w oknie pustego przedziału? Dokąd jadą młodzi ludzie autostradą jak ze snu? Kim jest chłopiec na zdjęciach z wypadków? - tak mogły wołać tytuły oryginalnych artykułów. I podobnie jak artykuły w F***cie nic nie wyjaśniają, przedstawiają dziwną, frapującą historię zakończoną kilkoma płytkimi komunałami.
Na szczęście pojawia się potem Kacper Kłapacz - historia dłuższa i ciekawsza, gdzie postaci są nareszcie rysowane z należytą głębią, gdzie historia bohaterów, opowiadana w nieciągłej narracji uprawdopodabnia i wyjaśnia ich stan i zachowanie. Do tego historia toczy się w miejscu znanym mi z dzieciństwa, więc czytałem z pewnym sentymentem. Pewno przez sentyment czytałem dalej, choć autor sięgnął po rozwiązanie rodem z Denikena.
Kolejne 3 opowiadania: Wigilijne psy, Angelus i Lombard to najlepsze fragmenty tej książki. Angelus wręcz mi się podobał. Wreszcie pojawia się bohater, z którym można się utożsamić, na którym nam zależy, czy los którego chce się poznać.
Ostatnie dwa opowiadania Objawienia i Zmierzch rycerzy światła warsztatowo utrzymują już poziom poprzednich dwóch, jednak historie nie są już tak zajmujące. Pojawia się jednak w Objawieniach zdanie, które może być mottem każdego miłośnika książek (za wyjątkiem bibliotekarek i kolekcjonerów). Książka kochana to książka pomięta, to książka klejona po sto razy, z poplamionymi rogami, wytarta jak dupa po brzegach.
Nie uległem oczarowaniu, twórczość Orbitowskiego pełna ludzi i historii z marginesu, pełna knajpiano-pijacko-narkotycznych wizji, pełna bijatyk i krwi słabo do mnie przemawia. Autor uległ fascynacji przemocą, która zapełnia kartki jego książek, traktuje i przedstawia ją jak lekarstwo na stres, frustrację i złe samopoczucie. Co dziwne jest to lekarstwo dla obu stron i bitego i bijącego.
Myślę, że dużo lepszą lekturą byłoby rozwinięcie wątków Angelusa i/lub Lombardu do pełnej powieści, ale podobno recenzent to ktoś komu brak talentu by samemu tworzyć, zatem koniec.

niedziela, 20 maja 2012

Europa naprawdę zjednoczona

Czy jest coś co łączy Hiszpanię i Rosję, jakiś wspólny element, pierwiastek lub historia. Trudno mi coś takiego znaleźć. W czasie gdy w wieku XIV Hiszpania władała połową świata, w Rosji panowała wielka smuta, potem gdy rosła potęga carskiego imperium Hiszpania stała się niewiele znaczącym krajem na krańcu Europy. Efekt wojny domowej był w tych krajach odwrotny. Również w czasie Drugiej Wojny kraje stały po przeciwnych stronach barykady.
Hiszpania kojarzy się ze słońcem, upałem, winem, corridą i "fiesta, siesta i manana" a Rosja - mróz, zima, wódka i zsyłka. Przeciwieństwa. A przeciwieństwa się przyciągają.
Od pierwszych sekund filmu widać, że bohaterki są przeciwnymi elementami, niska brunetka i wysoka blondynka, doświadczona iberyjka i młoda słowianka. Różnicę słychać nawet w akcencie. I pewnie dlatego uwiedzenie Nataszy zajmuje Albie kilka minut. Trafiają do hotelowego pokoju, w którym toczy się cała akcja filmu. Akcja, która wygląda, jak realizacja męskich fantazji. Dwie młode lesbijki i kelner który usiłuje się do nich dołączyć (na szczęście nieskutecznie). Scenariusz, prawie jak, z soft-porno. Tym bardziej ze dziewczyny raz-dwa zrzucają ciuszki i zaczynają "akcję".
Sceny erotyczne przeplatane są rozmowami, w których, w zamiarze autorów, nawzajem się uwodzą. Ja miałem jednak wrażenie że te rozmowy to rozpaczliwe próby znalezienia czegoś wspólnego, co mogłoby je połączyć, czegoś więcej niż seksualnej fascynacji odmiennością oraz zakazanym owocem homoseksualności. Obopólna nieszczerość za którą obie skrywają swoje prawdziwe historie nie ułatwia im zadania, więc nic dziwnego, ze szybko wracają do czynności które sprawiają przyjemność bez konieczności porozumienia. Gdy wreszcie nad ranem udaje im się poznać nawzajem swoje prawdziwe twarze okazuje się nic ich tak naprawdę nie łączy, że rozstaną się, choć na zawsze uniosą wspomnienia tej nocy.
Widać nieszczerość, kłamstwa, oszustwa nie ułatwiają zbudowania związku, nawet homoseksualnego i sam pociąg fizyczny to za mało, nawet jeśli pozwala na spędzenie niezapomnianej nocy.

Room in Rome [2010]
http://www.imdb.com/title/tt1263750/

piątek, 17 lutego 2012

Płynna koszerność

Nie wiem, jakie warunki musi spełnić winnica oraz wino, aby zostało uznane za koszerne, ale mam nadzieję, że nie zaszkodzi katolikowi. Gdyby nie polecenie to małe są szanse, żebym sięgnął  na półkę po to wino. Butelka typowa, klasyczna, konserwatywna niczym specjalnym nie przyciąga wzroku. Nawet certyfikat koszerności jest niewyraźną pieczęcią na kontretykiecie. I nie wiedziałbym ile tracę.
Wino Tishbi French Colombard zaprosiło mnie do wirtualnej podróży do Izraela. Konkretnie do Samarii, gdzie na zboczach słynnej góry Tabor, dojrzewają grona dwóch odmian French Colombard i Emerald Riesling. Ciekawe czy obecność tysięcy pielgrzymów wspinających się nocami na górę Tabor ma wpływ na uprawianą winorośl? 
Bukiet wina jest wyraźnie owocowy z delikatnym muśnięciem skoszonej trawy, wiec raczej nie ma wiele wspólnego z pątnikami. Więcej wyczuwa się zapachu grapefruita, jabłka i ananasa. Kolor ładny, słomkowy, delikatnie złamany świeżą zielenią, zachęca do skosztowania.
Smak jest zaskakujący, wino mimo, że jest wytrawne w pierwszym momencie sprawia wrażenie słodyczy, które jednak dość szybko zanika. W miarę jak wino przesuwa się po języku początkową słodycz zastępuje orzeźwiająca, owocowa kwaśność (ale nie przesadnie kwasowa) tak, jak w soku z agrestu zebranego we właściwej fazie dojrzewania). Tak skomponowany smak sprawia, że wino jest idealne jako aperitif, odświeża, chłodzi i gasi pragnienie. Myślę, że powinni go podawać spragnionym wędrowcom w upalny dzień.
Dla zainteresowanych: rocznik 2009, cena 54 pln. Informacyjnie wyłącznie, bo ja nie sprzedaję

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Koniec wroga publicznego #1

Navy SEAL to najbardziej elitarny ze wszystkich elitarnych oddziałów specjalnych świata. SEALsi są najmocniejsi, najtwardsi, najbardziej wytrzymali ze wszystkich, umieją walczyć przy użyciu każdego rodzaju broni, skaczą na spadochronach, nurkują, latają helikopterami, pływają łodziami podwodnymi. Wyposażenie Navy SEAL jest inspiracją dla gadżetów Jamesa Bonda (z czasów przed D. Craigiem). A jednak siła, wytrzymałość, sprawność, nieustępliwość, wszechstronność, wiedza i celność nie wystarczą, zeby zostać SEALem, trzeba udowodnić, że pojęcia takie jak: honor, lojalność, solidarność i tajemnica stawia się ponad wszystko. Czy taki oddział mógł zostać wykorzystany do bezlitosnego zabójstwa? Taki wniosek można było wysnuć po początkowych doniesieniach na temat akcji w której zabito Osamę Bin Ladena.
Chuck Pfarrer, były SEAL, w książce Operacja Geronimo przedstawia historię której koniec wyznaczyła akcja o kryptonimie "włócznia Neptuna" - operacja zatrzymania przywódcy Al-Kaidy, najbardziej poszukiwanego człowieka świata. Przedstawia ją z punktu widzenia SEALsów. Być może dlatego rząd amerykański wyraził zdecydowany sprzeciw wobec tej książki.
Nic dziwnego w książce dostaje się wszystkim: rządom (zarówno republikańskim, jak demokratycznym), agencjom - CIA, FBI, NSA, politykom i generałom, nawet mediom. I dostaje się im słusznie, Pfarrer uzasadnia każdą opinię faktami. Jedynie Navy SEAL nie mają wad (poza jednym z historycznych dowódców). W sumie to jest jedyna słabość tej książki.
Autor przedstawia drogę, SEALów do Abbotabadu, kryjówki Bin Ladena, długą drogę od utworzenia do akcji, przedstawia obowiązujący system szkolenia, ogólny podział organizacyjny i sposób działania. Poznajemy również drogę Bin Ladena, którą dotarł w miejsce swojej śmierci. Jego historię, rodzinę, młodość, wykształcenie, charakter, osobowość i słabości fizyczne. Wszytko to przedstawione na szczegółowym tle historyczno-polityczno-kulturalno-religijnego konfliktu na bliskim wschodzie.
Mimo tego, że ten rys historyczny oraz charakterystyka głównych osób dramatu jest długi i szczegółowy czyta się niezwykle łatwo, arabskie i afgańskie nazwy nie mieszają się a wszystko układa się w logiczną całość. Książka nie trzyma w napięciu, bo wiemy jak się to skończyło, kto zabił, kto był bohaterem, a kto czarnym charakterem, jednak trudno się od niej oderwać i każda strona przynosi coś nowego i interesującego.
Sam opis operacji zajmuje zaledwie 55 stron w książce mającej ich 340, myślę, że to dobrze ilustruje specyfikę operacji specjalnych, kiedy bardzo długo dokonuje się rozpoznania, planowania i przygotowania akcji, a sama akcja jest szybka, zdecydowana, błyskawiczna i skuteczna. Po niej zresztą nikt, szczególnie nieprzyjaciel, nie powinien wiedzieć co się stało i kto to zrobił.
Koneserów zainteresuje również wyposażenie SEALsów, które dosłownie zadziwia, od broni ręcznej, przez osobiste wyposażenie elektroniczne, środki transportu dla każdego teatru działań (SEa, Air and Land), po środki walki elektronicznej. Kto mógłby się, na przykład, spodziewać, że strażnik nie usłyszy lądującego śmigłowca? I to nie najnowszej generacji.
Za najkrótszą recenzję może wystarczyć oświadczenie, że od nabycia do przeczytania książki upłynęło niespełna 40 godzin, wliczając w to czas na sen i firmowy bal karnawałowy.

piątek, 27 stycznia 2012

Kindżały i kałachy

Jestem fanem Wiedźmina, przyznaję bez oporów. Jestem uzależniony. Gdy sięgnę po sagę, muszę przejść całą fabułę od pojawienia się wędrowca w Wyzimie, po rozmycie się czółna we mgle. Unikałem więc utworów Sapkowskiego nie dotyczących Geralta, Yen, Ciri, Jaskra i całej reszty.
Jednak w okładce Żmiji jest coś hipnotyzującego, tytuł napisany literami stylizowanymi na arabskie, złoto prześwitujące spod napisu. Zdecydowałem się odchylić okładkę i błyskawicznie zostałem wciągnięty przez Sapkowskiego w inny świat, świat tym razem rzeczywisty choć nieznany, świat groźny i fascynujący, w świat wojny sowieckiej w Afganistanie.
Dotarłem wraz z Lewartem, głównym bohaterem, do środka konfliktu, jeśli można mówić o środku czegoś tak rozmytego jak wojna partyzancka. Sapkowski, tak jak tylko on potrafi, kreuje niewiarygodnie realny świat, którego można zaznać prawie tak, jakby się w nim było. Postaci, zdarzenia, miejsca, otoczenie, natura i przedmioty rysowane są zdecydowanie, ale bez nadmiernego kontrastu, szczegółowo, ale nie drobiazgowo. Tak w sam raz, żeby mieć wrażenie trzymania broni w swoich rękach, ale nie musieć uczyć się jej rozbierania i składania po ciemku. Wspaniale odtworzony jest wojskowy język, którym posługują się bohaterowie, a gdyby rusycyzmy i wojskowy żargon stanowiły problem, znajdziemy glosariusz który wszystko wyjaśnia. Stary dobry Sapek.
Opowieść rozwija się w dwóch wątkach, jeden to historia oddziału Lewarta, dzięki której poznajemy warunki w Armii Czerwonej, stosunki między szarżami i rodzajami jednostek, rozpad struktur dowodzenia i demoralizację wywołaną wojną, realia frontowe i relacje pomiędzy skazanymi na siebie nawzajem wrogami. Żeby przypadkiem nie sprzedać spoilera, powiem że losy oddziału śledziłem z zapartym tchem i na tym skończę.
Drugi wątek to mistyczno-historyczne wizje prowadzące Lewarta do tytułowej żmii i wiążące wielkich wodzów, wybitnych strategów ale wielkich zbrodniarzy i bezwzględnych zabójców od czasów antycznych do współczesnych. Tylko, że ten element jest słaby, autor miota się i trudno dociec czy to metafizyka czy narkotyczne wizje i dlaczego splatają się wreszcie w jedno w ponadnaturalny sposób. Nie mam nic przeciwko czarom, wiedźmińskim znakom, magicznym eliksirom i stworzeniami nie z tego świata, ale tu wyczuwam jakiś dysonans, który mi nie odpowiada.
Tym razem ocena jest i ambiwalentna i zdecydowana jednocześnie; jestem i oczarowany i rozczarowany, ale myślę, że każdy powinien sobie wyrobić własne zdanie.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Róża kole - rzekła matka

Róża to kwiat piękny i szlachetny, urzeka kolorem, kształtem kwiatu w każdej fazie rozwoju, zapachem. Nie mogłem więc oprzeć się pokusie takiej butelki. Zdobnej w smaczną etykietę, z dopiero co rozkwitłą różą oraz nazwę i logo winnicy na delikatnie przydymionym szkle. Barbera d'Asti z piemonckiej winnicy Stefano Farina prezentowała się cudownie.
Dobieranie się do zawartości również dostarczyło wiele pozytywnych wrażeń, szyjka była zamknięta wysokiej klasy korkiem, ozdobionym podobnie jak butelka. Wszystko to zapowiadało wielką zawartość. Wlane do kieliszka wino prezentowało się wspaniale, zdecydowana rubinowa barwa płynu nie ograniczała przejrzystości, więc można było się w nie wpatrywać jak w klejnot. Wprawione w wir, pozostawiało na ściankach zgrabne nogi.
Niestety nasza włoska piękność nie pachnie tak uroczo jak wygląda, bukiet jest właściwie pusty i wyczuwa się w nim wyłącznie alkohol, brakuje owocowej nuty, której należałoby się spodziewać.
Za to w smaku jest owoców pod dostatkiem, a nawet za dużo - niestety najbardziej przypomina w smaku świeżo wyciśnięty sok z niedojrzałych czerwonych porzeczek, może z odrobiną wiśni. Kwaśny smak zdominował wszystko inne pozostawiając po sobie tylko cierpkość na drętwiejącym języku. Na szczęście wino jest w smaku lekkie i miękkie, więc dobrze się nadaje na pobudzający apetyt aperitif.
Być może kiedyś spróbuję innego rocznika niż 2009 dla porównania, ale nie będę o to bardzo zabiegał.

niedziela, 15 stycznia 2012

Kopanie gniazda szerszeni

Od dawna uważałem, że ekranizacje książek powinny być zakazane. Książka i film mają zupełnie inną dynamikę percepcji, tempo narracji. Mówi się, że obraz to więcej niż 1000 słów, ale z drugiej strony obrazem trudno jest przedstawić to, co wewnętrzne: emocje, rozterki, wzruszenia, obawy, myśli oraz ich ewolucję. Dlatego przeniesienie książki na ekran jest trudne samo w sobie. A do tego dochodzą jeszcze ambicje scenarzystów, reżyserów, producentów i areszcie aktorów, którzy najczęściej posuwają się w interpretacji za daleko. Ewentualnie może się okazać, że talent interpretatorów nie dorasta do poziomu dzieła interpretowanego.
Moje przekonanie zostało nieco zachwiane gdy obejrzałem Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Film, w miarę wiernie oddaje książkę, nie pomija żadnego z istotnych wątków oryginału, trzyma się fabuły książkowej nawet kosztem dość wolnego startu filmu. Oczywiście zabiera możliwość wyobrażenia sobie bohaterów, ale muszę przyznać, że obsada jest wręcz doskonale dopasowana do książkowego oryginału.
Ponieważ właśnie wchodzi na ekrany hollywoodzka wersja, postanowiłem obejrzeć w ten weekend trylogię do końca. Sięgnąłem więc po Millennium: Dziewczyna, która igrała z ogniem wczorajszego wieczora i przekonałem się, że tylko pierwsza część trylogii jest dobrą ekranizacją. Najważniejszy wątek drugiej części książki został potraktowany jedynie jako tło, został zmarginalizowany, wręcz pominięty. A była to sprawa ważna i istotna dla współczesnych społeczeństw. Wolną przestrzeń jaka pozostała po głównym wątku wypełniła fabuła początku trzeciej części.
Nie chcę tu teraz rozwijać sprawy trzeciej części książki, bo mam do niej stosunek dość krytyczny, autor zanadto dał się ponieść fantazji, choć w warstwie political-fiction książka jest OK a trzecia część filmowej wersji dość dobrze ją oddaje.
Może należy uznać, że nadanie angielskiego tytułu trzeciej części "The Girl Who Kicked the Hornet's Nest" zupełnie oderwanego od tytułu szwedzkiego oryginału było dobrym pomysłem.
Ja w każdym razie upewniłem się, że należy czytać książki lub oglądać filmy, ale nie należy robić jednego i drugiego. Jeśli czytałeś Millennium, nie oglądaj filmu, a jeśli film ci się spodobał, nie psuj sobie wrażenia czytaniem. Ostrzegam.

czwartek, 5 stycznia 2012

Prymitywny smak


Wrażenia, które miałem gdy wziąłem do ręki butelkę nigdy nie zapomnę. Po pierwsze butelka urzekła mnie swoim pięknem. Nieco przerośnięta bordoska butelka delikatnie rozszerzająca się ku gorze, zrobiona z ciemnego, jakby surowego, jakby prehistorycznego szkła, praktycznie nieprzejrzysta, prymitywna. Front zdobi elegancka etykieta, skromna i bogata jednocześnie. Skromna zawartością, mała, czarna, ze złotym środkiem i kilkoma zaledwie słowami z wytłoczoną charakterystyczną 60tką na złotym polu, bogata fakturą czarnego tła przypominająca w dotyku smoczą skórę. Do tego butelka była niewiarygodnie ciężka, jakby zawierała beczkę wina. Spojrzenie na kontretykietę pogłębiło zaskoczenie - regularne 750ml. 

Skąd więc ten ciężar? To butelka. A właściwie nie butelka tylko szklany sejf, szklany sejf ukrywający płynny skarb. Otwarcie sejfu uwalnia na początek bogactwo bukietu, w którym bez trudności odnajdziemy owoce, suszoną śliwkę i lekką nutę słodkich wiśni. Przelewając skarb do kieliszka możemy podziwiać rubinową barwę, ciemniejącą wraz z napełnianiem kieliszka.
Całe bogactwo odkryjemy jednak dopiero biorąc do ust kolejne łyki wina. Czuć jego wielkość, jego potęgę  (nie moc, bo % jest dokładnie tyle ile potrzeba). Idealnie zharmonizowany zestaw smaków tęgiego czerwonego wina, zaledwie odrobina kwasowości, dębowej beczki w sam raz tyle aby ją czuć ale żeby garbniki nie mroziły języka.
A wszystkie te przyjemności są nam dane dzięki starożytnemu szczepowi Primitivo, który kultywowany we Włoskiej Apulii daje w wielkich latach wspaniałe efekty, ten efekt pochodził z roku 2007. Idealnie nadaje się do wzbogacenia uroczystej kolacji, ale również jako dodatek do szczerej, przyjaznej rozmowy w wygodnych fotelach. 
Nic dziwnego, że wino dostało tyle złotych medali na całym świecie od Australii po Kanadę oraz europejskie kraje kultury wina. Gdybym przyznawał medale ten prymityw dostałby złoto bez wahania.
Feudi Di San Marzano Primitivo Di Manduria Sessantanni

Jacyś inni

Zapowiadany jako komedia, nowy film Marka Koterskiego autora m. in Dnia świra i Wszyscy jesteśmy Chrystusami, miał być rozprawą z trudnym tematem relacji damsko-męskich, rolą płci we współczesnym świecie i tego typu bla bla bla w prasie, radio, telewizji i internecie. Wielka napinka a potem jeszcze większa klapa.
Wyszedł, chyba mimowolnie film drogi, ale nie ma co liczyć na film w typie MadMaxa, Bonni i Clyde czy Dzikości serca ani nawet Thelmy i Luise. Dwóch frustratów jedzie nocą wyliczając, chyba wszystkie stereotypy na temat kobiet i relacji damsko-męskich. Tak gęste ich nagromadzenie sugeruje mi, że to miała być satyra, wyszła jednocześnie cierpka i gorzka, ale nie rozumiem na co ta satyra. Zabawna składnia, którą posługuje się Drugi (R. Więckiewicz) jeszcze nie czyni z tego filmu komedii, choć jest to ciekawy, pomysłowy chwyt i doceniam staranie autora dialogów i aktora. Pomysł dobry ale to zdecydowanie za mało, żeby uratować ten film. Przez cały film roześmiałem się jeden raz, sala może 2-3 razy więc jeśli to miała być komedia to bardzo nieudana.
Może zatem miał to być film poważny, film rozliczeń - ale podejście do kwestii roli płci we współczesnym świecie pasowałoby do tytułów takich jak Bravo i Bravo Girl. Pokazanie nastolatki sikającej w męskiej toalecie to znów trochę za mało jak na film psychologiczny. Do tego przecież wszyscy wiedzą ze kobiety tego nie robią.
Serwis kinomaniak podaje ze budżet filmu wyniósł ponad 4,5 mln złotych, patrząc na efekt myślę, że produkcja kosztowała tą końcówkę za przecinkiem a 4 mln autor powinien rozdać widzom którzy obejrzeli tego gniota to końca. Końca przyznaję zaskakującego, końca godnego filmu drogi, ale wieńczącego film szczytem bezsensu i zerowej refleksji.
Rozczarowanie, nie dajcie się nabrać, szkoda nie tylko pieniędzy ale nawet czasu. Autor zapomniał, że najpierw jesteśmy ludźmi, a dopiero potem kobietami i mężczyznami.

środa, 4 stycznia 2012

Źródło natchnienia

Bardzo długo zwlekałem z sięgnięciem po tą pozycję. Obawiam się powiedzieć książkę. Listy na wyczerpanym papierze.
Jest jakaś część ludzkości, która uwielbia podglądanie i zerkanie za parawan i śledzenie. Ja za tym nie przepadam, bo można zobaczyć coś, czego się zobaczyć wcale nie pragnie.
A tu bohaterami są takie postaci jak Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora. Największa poetka polskiej piosenki i wzorcowy Starszy Pan uosabiający wytworność i elegancję prawdziwego gentlemana.
Zaskakująca fortuna sprawiła, że ścieżki tych dwojga nosicieli niebywałego talentu splotły się w tym samym czasie. I połączyło ich uczucie, które od wieków było największym, najsilniejszym źródłem natchnienia. Uczucie, które, niezależnie czy szczęśliwie spełnione czy totalnie nieszczęśliwe stało za największymi dziełami ludzkości, szczególnie w domenie poezji. Dwoje poetów, dwoje arystokratów żywej, powszechnej, słuchanej i nuconej poezji przeżywa miłość, uczucie dające obojgu natchnienie. Miłość na serio i na lipę, miłość na odległość żelaznej kurtyny i stykających się naskórków, miłość spontaniczną i systematyczną, miłość trzeźwą i pijaną.
Nie próbujmy się zastanawiać czy ta miłość mogła skończyć się "a potem żyli długo i szczęśliwie", nie próbujmy dochodzić kto był winien. To nie jest ważne, tym bardziej że minęło od tego czasu prawie pół wieku. Cieszmy się, że przeżywali uniesienia, wahania, rozterki i dramaty. Owoce tej miłości przeżyły oboje, owoce tego uczucia zachwycają do dziś. Ich szczęście dało nam "Zobowiązanie" ich dramat dał nam "Podłą". Jeśli chcecie poznać kulisy ich powstania zajrzyjcie za parawan, sięgnijcie po "Listy...", jeśli wstyd wam podglądać, omińcie półkę z daleka. 
Wstyd się przyznać - podejrzałem tych dwoje, nie jestem z siebie dumny, jeśli też chcecie czytajcie, czytajcie, nie słuchajcie.